Po krótkiej przerwie i małej kontuzji wróciłem na szlak. O 6.30 rano las był tajemniczo pusty i spokojnie oddychał poranną mgłą. Niby deszcz zsuwał się z liści i gałęzi, a gdzieś zza pleców dochodziły dźwięki porannego trafiku. Pogoda idealna do biegania. Mokro, kałużyście, błotniście. I kompletna pustka. Tylko ja i moje myśli. Zero muzy, żadnych obcych dźwięków. Zawsze wzruszał mnie ten moment, to poczucie jedności z naturą. Niczym w reklamie Russel Athletic z 92′ roku – „Never give up”, albo jakoś tak- gdzie gość w kapturze biegnie przez las pomimo wichury, słoty i ostrzących kły wilków.

Taki sen przyśnił się na jawie Jurkowi Janowiczowi w Paryżu. Chłopak przebił się przez eliminacje, a w turnieju doszedł do finału pokonując Kolschreibera, Cilicia, Murraya i Simona. Choć minimalnie przegrał z Ferrerem, to de facto wygrał. Pokazał tenis na najwyższym światowym poziomie, zarobił pierwszy milion, awansował do pierwszej trzydziestki i wzruszył swoją postawą miliony ludzi na całym świecie. Mnie też. Pierwsza dziesiątka to tylko kwestia czasu. A jeszcze niedawno spał w samochodzie by grać w Challengerach. Federer ma godnego następcę.