Warmia przywitała nas ciepło. Po krótkiej drzemce, złapanej nad ranem w Iławie ruszyliśmy do Suszu-stolicy polskiego triathlonu. W powietrzu wisiała zapowiedź wielkiego wysiłku, ogromnych zmagań i ekstremalnych emocji. Kibice i zawodnicy, nim zapiał pierwszy suszyński kur, powoli acz w lekkim napięciu gromadzili się wokół strefy zmian. Dwóch ochroniarzy, z minami cerbera pilnowało bramki, która oddzielała gladiatorów i ich rowery od ciekawskiej gawiedzi. Poczucie udziału w czymś wielkim było wyczuwalne jak zapach bigosu, niemalże namacalne, i gęste jak grochówka.

Tatuaże z numerem startowym na nodze i ramieniu oraz  rowerze, plecach i na czepku dość radykalnie zapowiadały nadejście wielkich czynów i skutecznie wskazywały na śmiałków, którzy mieli stanąć do walki na śmierć i życie. Nikomu się nie uda przemknąć niezauważonym. Magda Boczarska skoncentrowana niczym Robert Więckiewicz, Tomek Karolak w piance niczym delfin Um przecinający taflę jeziora, Piotr Adamczyk  walczący o każdy kilometr niczym Keanu Reeves i Maciek Dowbor ze sprytem Agnieszki Radwańskiej zdejmujący piankę po kąpieli. To piękny widok, gdy pięćset zapaleńczyń i zapaleńców nagle wbiega do wody i na oślep sunie przed jezioro, by następnie wskoczyć w mokrych majtkach na rower i mknąć przed siebie. Na deser zostaje bieg, czyli nagroda za odwagę i trud. W końcu można przycisnąć i pokazać  wszystkim od czego mucha zdycha.

Drugiego dnia i dla mnie wybiła godzina wielkiej próby. Startowałem w sprincie na krótkim dystansie, niemniej jednak zaczepiał mnie do czasu do czasu niepokój i lęk przed kompromitacją. Pocieszałem się dobrym wynikiem w pływaniu na 200 metrów sprzed 20 lat i pokonaniem dystansu 50 kilometrów w 91 roku na białoruskiej kolarzówce w czasie 3 godzin. To wspomnienie dało mi siłę i pewność, że zmieszczę się w maksymalnym czasie przewidzianym na każdą z konkurencji. Nie zawiodłem. 1h 36 min. Za rok będę walczył o tytuł człowieka z żelazka. Zdobycie certyfikatu Ironmana to tylko kwestia czasu.